środa, 30 lipca 2014

Mira Grant - "Przegląd Końca Świata: Blackout" [recenzja przedpremierowa]

Czasem wystarczy raz zrobić coś dobrze, a ludzie będą już zawsze tego od Ciebie oczekiwać. Tak też było w przypadku Miry Grant – po dwóch znakomitych tomach „Przeglądu Końca Świata” oczekiwania czytelników wobec zwieńczenia trylogii były niemałe. Autorka nie tylko musiała domknąć całą opowiadaną historię, ale także postarać się nie zawieść swoich fanów. Ja już wiem, czy jej się to udało.

Ekipa „Przeglądu Końca Świata” nie ma lekko. Walka ze spiskiem związanym z wirusem Kellis-Amberlee zmusiła blogerów do ucieczki i znalezienia kryjówki, a ich jedyną sojuszniczką wydaje się być doctor Abbey, której zdrowie psychiczne jest rzeczą wątpliwą. Jednocześnie Centrum Do Zwalczania i Kontroli Chorób pracuje nad bez wątpienia nieetycznym projektem bezpośrednio związanym z rodziną Masonów…

Więcej z fabuły nie chcę zdradzić, by nie wyjawić zbyt wiele osobom, które dopiero planują sięgnąć po książki Miry Grant, bowiem historia opowiedziana w „Blackoucie” jest bezpośrednią kontynuacją poprzednich tomów. Dość powiedzieć, że kontynuacją dopiętą na ostatni guzik – autorka nie pominęła chyba żadnego wątku, skwapliwie doprowadzając wszelkie nici fabularne do końca. Ba, nawet elementy, które w poprzednich częściach przewinęły się tylko w tle, tutaj doczekały się choćby niewielkiego cameo. Naprawdę nie spodziewałem się, że tak wydawałoby się nieznaczne rzeczy mogą jeszcze powrócić.

Muszę przyznać, że na początku miałem problem z lekturą „Blackoutu”. Rozdziały dłużyły mi się niemiłosiernie, tempo wydawało mi się zbyt wolne, a fabuła mało porywająca. Działo się tak, ponieważ w ostatnim tomie trylogii fabuła przez większą część prowadzona jest dwuwątkowo, a rozdziały dotyczące każdej z połówek historii pojawiały się na zmianę. Z jednej strony spowalniało to nieco akcję z drugiej jednak strony wiem, że był to zabieg celowy – dzięki niemu czytelnik nie miał szans ani chwilę zapomnieć o jednym wątku podczas lektury drugiego.

Po połączeniu się obu linii fabuły tempo akcji ruszyło z kopyta, i to o wiele bardziej, niż można się było tego spodziewać. Wydarzenia tuż po scaleniu historii wzbudziły we mnie naprawdę sporo emocji, a gdy tylko sytuacja blogerów się ustabilizowała, autorka zaatakowała po raz drugi, z większą mocą. Praktycznie do samego końca rozwój wypadków nie zwalniał poniżej pewnej prędkości, nie pozwalając czytelnikowi na znudzenie. Zaś jedna z ostatnich scen… cóż, szczerze się przyznam, że zebrały mi się łzy w oczach.

Tak naprawdę tylko jedna rzecz popsuła mi odbiór książki. Jedną ze scen z czystym sumieniem mogę określić jako fanfic, wyglądający bardziej na dzieło nastoletniej fanki, niż na coś, co wyszło spod pióra autorki. Naprawdę w sporo rzeczy byłbym wstanie uwierzyć, ale to co się wydarzyło było po prostu mocno naciągane – pierwszoosobowa narracja powinna chociażby dawać wcześniej jakieś wskazówki. Chociaż może dawała, tylko po prostu ja nie byłem w stanie ich zauważyć... W każdym bądź razie, żeby nie było niedomówień: nie przeszkadza mi przedstawiony wątek, ale sposób, w jaki został on wprowadzony.

Poza powyższym do niczego nie można się tak naprawdę przyczepić. Książka utrzymana jest w podobnym klimacie, jak poprzednie tomy, język również nie odbiega od wcześniejszego poziomu, zaś historia doczekała się godnego zakończenia. Przygoda z ekipą „Przeglądu Końca Świata” była dla mnie satysfakcjonująca i choć żal rozstawać się z postaciami, wierzę, że Mira Grant wykreowała dla nich najlepsze możliwe zakończenie historii. Aczkolwiek jeśli autorka postanowi kiedyś powrócić to stworzonych przez siebie postaci, na pewno będę jednym z pierwszych, którzy sięgną po nowe opowieści. Bo wiem, że warto.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (509 stron)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Mira Grant - "Przegląd Końca Świata: Countdown"

Tworząc trylogię Przegląd Końca Świata Mira Grant wykreowała rozbudowane, a jednocześnie spójne uniwersum borykające się z plagą zombie. Fabuła książek osadzona jest jednak ponad dwadzieścia lat po tym, jak zmarli zaczęli wstawać i atakować ludzi, zatem wydarzenia zbiorczo nazywane „Powstaniem” pojawiają się w powieściach jedynie w formie wzmianek. Taka formuła powodowała dość chaotyczny odbiór informacji o genezie i wczesnym etapie apokalipsy, na szczęście autorka napisała Countdown – krótką nowelkę poświęconą wyłącznie powstaniu wirusa Kellis-Amberlee.

Countdown znacząco różni się od tekstów, z którymi jest powiązany. Nowelka nie stanowi zwartej, jednolitej opowieści – to raczej swoiste kalendarium, dzień po dniu opisujące wybuch epidemii wirusa. Nie przyjmuje ono jednak charakteru suchych informacji, zamiast tego autorka urozmaiciła swoje dzieło skupiając się na różnych aspektach, a nawet używając różnych form. Poznajemy zatem historię dra Alexandra Kellisa pracującego na panaceum leczącym wszelkie przeziębienia i grypy, mamy okazję zobaczyć, jak Amanda Amberlee otrzymuje drugie życie dzięki doktorowi Wellsowi, obserwujemy także szczęśliwe życie rodziny Masonów. Jednocześnie to wszystko przeplecione jest informacjami prasowymi oraz m.in. fragmentami opisujący drogę wirusa do zarażenia całego świata.

Nowelka stanowi świetne uzupełnienie trylogii – nie tylko w jasny i klarowny sposób systematyzuje wiedzę, która w powieściach pojawia się w sposób z lekka chaotyczny, ale także poszerza ją o dodatkowe, cenne informacje. I chociaż nie podlega wątpliwości, że to idealny dodatek dla fanów Przeglądu Końca Świata, to gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, że Countdown może być ciekawym wprowadzeniem w świat stworzony przez Mirę Grant dla kogoś nieobeznanego z jej twórczością.


Cóż, nie ukrywam, że stałem się wielkim fanem serii „Przegląd Końca Świata” i kiedy tylko mogę to polecam ją znajomym. Teraz zaś chcę ją polecić Wam – czytelnikom Czworgiem Oczu. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o odliczaniu, jakie ma miejsce przed premierą trzeciego tomu, odsyłam Was do banerka na górze, natomiast jeśli chcecie sięgnąć po opisaną wyżej nowelkę, możecie ją zgarnąć na tej oto stronie - klik. Zachęcam. :) 

piątek, 25 lipca 2014

Nadine Gordimer - "Znaleziony"

Niezbyt często sięgam po prozę noblistów – prawdę mówiąc z ciekawości sprawdziłam i jak dotąd miałam styczność ledwie z sześcioma twórcami z tego szacownego grona (nie żeby był to powód do dumy, po prostu byłam ciekawa statystyki). O Nadine Gordimer nie wiedziałam nic, a z pewnością nie miałam pojęcia, że należy do laureatów literackiego Nobla. Książkę wybrałam po opisie, ciekawa treści. Czy jestem zadowolona?

Ibrahim i Julie poznają się przypadkiem – ona, bogata menadżerka, potrzebuje pomocy z samochodem, natomiast on, uchodźca-mechanik, akurat jest w pobliżu. Zbieg okoliczności splata ze sobą tych pozornie różnych ludzi, a upór kobiety sprawia, że już niebawem ich znajomość ma szansę się rozwinąć. I choć pozornie nie ma nic, co mogłoby ich łączyć, szybko znajdują język porozumienia. Żyją niczym we śnie, świadomi że w każdej chwili może czekać ich szybka i bolesna pobudka – wystarczy, że urząd do spraw emigrantów wytropi Ibrahima… Gdy tak się dzieje, przychodzi czas na podjęcie dramatycznych i niespodziewanych decyzji.

Choć opowieść snuta jest w otoczce dalekich nam problemów, z całą pewnością przemyca pewne uniwersalne prawdy dotyczące funkcjonowania par. Drobne niedomówienia, małe tajemnice, które z czasem przeradzają się w ugruntowane pola oddalenia;  złudne przekonanie, że wie się doskonale, co myśli druga osoba; kłamstwa maskowane milczeniem i podejmowanie decyzji za kogoś. To wszystko razem sprawia, że bohaterowie powieści są niejednoznaczni, a ich relacja – niezwykle autentyczna. Ibrahima i Julie łączy równie wiele jak dzieli, a przy tym oboje są skłonni do podejmowania pełnych determinacji działań. Każde z nich skrywa również tajemnice i emocje związane z przeszłością. Na swój sposób oboje uciekają – przed przeszłością, schematami, brakiem codziennej satysfakcji. To ciekawe i pełne sprzeczności postaci.

Dodatkowym atutem tekstu jest społeczno-polityczne tło. Autorka zgrabnie i nienachalnie wplata w swój utwór tematykę emigracji i różnic klasowych. Okazuje się, że to, co na Zachodzie jest problemem, w krajach arabskich staje się siłą i odwrotnie. Przy tym wszystkim jednak wiele wartości jest podobnych. Ludzie z „wielkiego świata” mają wszystko co materialne, a umykają im rzeczy w innych krajach będące na porządku dziennym – spotkania z rodziną, szacunek dla drugiego człowieka, silne więzi. Brak relacji rekompensują w pustych znajomościach wśród „przyjaciół”, żyją w wolnych związkach i nie myślą o przyszłości. Jednak wciąż czegoś im brak…

Język powieści jest piękny, literacki, choć momentami surowy – próżno tu szukać ubarwień, świat przedstawiony jest taki jak w rzeczywistości. Jedyną rzeczą, do której trzeba przywyknąć przy lekturze Znalezionego, jest narracja. Autorka co do zasady nie wyróżnia dialogów, pisze je za to w zwykłych akapitach, nierzadko bez stosownego wyjaśnienia, kto teraz mówi. Skutkiem tego czytelnikowi nie pozostaje nic innego jak tylko skupić się na lekturze i wyławiać okoliczności z kontekstu. Muszę przyznać, że choć na początku sprawiało mi to kłopot, pod koniec lektury działałam już automatycznie.

Opowieść naprawdę wciąga, jest ciekawa i czyta się ją jednym tchem. Choć środkowa część zdaje się być nudnawa, gdy bohaterowie popadają w rutynowe schematy zachowań, mogę zapewnić – przed końcem się to zmienia. Trzeba jednak pamiętać, że tekst wciąż pozostaje powieścią obyczajową, a akcja nie gna do przodu jak szalona – mamy tutaj tylko (albo aż) opowieść o dwójce ludzi, którzy mimo różnic starają się funkcjonować razem nie tylko poprzez szukanie wspólnej płaszczyzny, ale i walkę o prawo do własnej przestrzeni i wyrażania swojego zdania. Wszystko to dzieje się w ciekawej otoczce porozumień międzykulturowych, co dodatkowo wzbogaca tekst.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu M.

czwartek, 24 lipca 2014

Stephen King - "Cmętarz zwieżąt"

Kilka lat temu zaczytywałam się w książkach Stephena Kinga – uwielbiałam horrory, które pisał, a po których pozostawał mi zawsze lekki dreszczyk niepokoju. Później na jakiś czas porzuciłam to zainteresowanie, by jeszcze później odkryć wczesną twórczość mistrza i to w niej na długo się zakochać. Książki pisane jako Richard Bachman, czy choćby późniejsza Gra Geralda, trafiły w mój gust idealnie – podoba mi się zwłaszcza ich psychologiczny aspekt. W te wakacje postanowiłam jednak dać sobie trochę czasu na powrót do klasycznego horroru i to o nim będę dziś mówiła.

Cmętarz zwieżąt, czy też inaczej Smętarz dla zwierzaków to jedna z bardziej znanych powieści w dorobku Stephena Kinga. Opowiada historię lekarza Louisa, który wraz z małżonką, dwójką dzieci i kotem postanawia zmienić otoczenie – rodzina przenosi się z ruchliwego Chicago do spokojnej, wręcz opuszczonej wioski w stanie Maine. Niewielu jest tam sąsiadów, a atmosfera bazuje na granicy sielanki i niepokojącej ciszy. Dodatkowo napięcie wzmaga opowieść, jaką uraczona zostaje córka Louisa, Ellie – opowieść o cmentarzu w lesie, na którym dzieci od lat grzebią swoich zmarłych pupili. Dziewczynka staje w obliczu pierwszej w życiu konfrontacji z tematem przemijania i śmierci, okazuje się jednak, że tak naprawdę dorośli przyjmują go znacznie gorzej. Tym bardziej, że wciąż żyją w poczuciu, iż ich otoczenie nie jest całkiem normalne…

Przyznam szczerze, że nie dałam się wciągnąć w ten świat od samego początku – musiałam ponownie wdrożyć się w klimat horroru i poddać nastrojowi. W dodatku sprawy nie ułatwiał fakt, że pierwszą część książki czyta się po prostu koszmarnie – jest nudna, a napięcie narasta w iście żółwim tempie. Dopiero wraz z rozpoczęciem drugiego rozdziału (czyli mniej-więcej w połowie książki) akcja nabiera tempa i nie zwalnia aż do samego końca. Wydarzenia co i rusz zaskakują czytelnika, a strony dosłownie przewracają się same. Wtedy rzeczywiście może pojawić się dreszczyk emocji, czego z całego serca czytelnikom życzę.

To, co wciąż podoba mi się w książkach Kinga, to bardzo dobrze dopracowany aspekt psychologiczny bohaterów, ujawniony także i w tym tekście. By stworzyć dobry horror warto jest znaleźć taką ludzką słabostkę, w którą można by uderzyć i bezwzględnie wykorzystać moment szoku; tutaj taką cechą jest rozpacz. King bazuje na pierwotnych ludzkich lękach dotyczących śmierci, a także na niezwykłym wręcz egoizmie. Tak, każdy z nas kryje w sobie bowiem pokłady czegoś, co w kryzysowej sytuacji każe nam podejmować działania tylko pozornie skierowane ku innym, które w rzeczywistości zaspokajają wyłącznie nasze osobiste potrzeby. Do spółki z rozpaczą cechy te są w stanie uczynić (czy może raczej wyzwolić?) z nas ludzi bezwzględnych, którzy nie cofną się przed niczym, gotowi igrać nawet z najciemniejszymi mocami.

Od strony technicznej nie mogę książce zarzucić nic. No, może nieco denerwowała mnie wybiegająca w przód narracja, ujawniająca pewne wydarzenia z przyszłości typu: „Na dziesięć miesięcy przed tym, jak miała umrzeć, wyglądała nieźle.” – czy tylko mnie psuje to zabawę zupełnie niepotrzebnie?

Podsumowując powiem, że mimo początkowej niepewności, wciągnęła mnie ta opowieść. To tekst o egoizmie, o próbach ukrywania ran. O rozpaczy, która wdziera się do serca i otępia umysł. Także o machinalnym przyjmowaniu najłatwiejszych rozwiązań. Bohaterowie Cmętarza zwieżąt uciekają od trudności zamiast się z nimi konfrontować i są słabi – na tyle, by ulec tajemniczym siłom, które w ogóle nie powinny stanąć na ich drodze. O ile pierwsza połowa tekstu jest przewidywalna, o tyle druga trzyma w napięciu i choćby dla satysfakcji płynącej z lektury ostatnich 300 stron zachęcam do niej każdego fana horroru.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (519 stron)

wtorek, 22 lipca 2014

Jean des Cars - "Kobiety, które zawładnęły Europą"

(…)kobieta ma wyjątkową władzę, na którą składa się rzeczywista siła i pozorna słabość.[s.7]

Na przestrzeni wieków świat nosił wiele niezwykłych postaci kobiecych. Choć nierzadko ich znaczenie ukazywali dopiero współcześni badacze, jedno jest pewne – nie tylko mężczyźni rządzili, władali i podejmowali decyzje. Często pozostawali pod wpływem przedstawicielek płci pięknej, które znosiły więcej i gotowe były latami pozostawać w cieniu innych, pełniąc swoje funkcje z ukrycia i stamtąd wpływając na losy świata. Nie o takich damach jest jednak ta książka. To historia kobiet, które rzeczywiście dzierżyły w rękach realną władzą nad Europą – monarchiń zasiadających na tronach starego kontynentu.

Tekst składa się z 12 rozdziałów opisujących życie kolejnych kobiet według dat ich panowania. Znajdziemy tu opowieści o losach tych bardziej znanych, jak Maria Teresa, Katarzyna Wielka, Maria Antonina czy Elżbieta II, ale też kilka opowieści o tych, które zazwyczaj są pomijane. Cenną była możliwość zapoznania się z losami szwedzkiej królowej Krystyny, która w swym szaleństwie i porywczości zatrzęsła siedemnastowieczną Europą, jak też o Zycie czy Astrid, o których panowaniu nawet nie wiedziałam. Autor nie pominął w tym względzie nikogo, choć porównywanie do siebie dokonań owych pań może być kwestią sporną. Udało mu się natomiast utrzymać równy poziom narracji – całość stanowi opowieść ciekawą, choć nie całkiem wciągającą, przynajmniej dla mnie…

Przyznam szczerze, że po lekturze odczuwam spory niedosyt. Spodziewałam się po autorze większej wnikliwości, tymczasem mam wrażenie, że zetknęłam się z tekstem napisanym po łebkach. Poszczególne rozdziały sprowadzają się tak naprawdę do rozbudowania biogramów danej monarchini w oparciu o najważniejsze wydarzenia z jej życia. Opowieści nie mają ciągu przeczynowo-skutkowego, przewija się przez nie wielu bohaterów, o których nic nie wiemy, a wyciąganie wniosków z opisywanych wydarzeń jest naprawdę trudne. Losy każdej z opisywanych kobiet są tak niezwykłe i bogate, że można by o nich napisać (i napisano!) setki książek, tymczasem w obliczu tak wielu informacji opracowanie Jeana Des Carsa wydaje mi się zbyt płaskie. Cenne są próby porównywania monarchiń do siebie, ale i one pojawiają się rzadko – w zdecydowanej większości mamy tu do czynienia z suchym opisem poszczególnych zdarzeń. Dla laika taki zabieg będzie zbyt pogmatwany, natomiast historyk nie odnajdzie tu godnych uwagi ciekawostek. Poza tym razić może brak jakiegokolwiek podłoża teoretycznego, gdyż ów tekst historyczny… nie posiada bibliografii.

Niezmiennym i niepodważalnym atutem tej książki pozostaje wydanie. To na nie wielu z nas zwraca uwagę w pierwszej kolejności, a w tym przypadku mamy do czynienia z prawdziwą perełką, która przyciąga wzrok. Twarda oprawa, misterna i przepiękna grafika na okładce oraz gruby papier to tylko niektóre z zalet tego albumowego wręcz wydania. Książka wyróżnia się i z pewnością będzie ozdobą każdej półki.

Na zakończenie przyznam, że choć tekst nie spełnił moich oczekiwań, może się podobać. Co prawda laikom historycznym może być trudno nadążyć za zmieniającymi się wydarzeniami i postaciami, ale z pewnością znajdą to kilka treściowych perełek i ciekawostek. Autor dał nam również bądź co bądź świetną okazję do zapoznania się z losami nie tylko monarchiń znanych, ale też tych z jakichś powodów zapomnianych lub pomijanych przy nauczaniu historii. To z pewnością cenna wiedza, poza tym podana w niezwykle przystępny sposób.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Katarzyna Enerlich - "Prowincja pełna szeptów"


Co robić, gdy z dnia na dzień wali się nasz świat? Jak składać życie, które rozpadło się w pył? W jaki sposób zapełnić ślady po brutalnie rozdartym sercu? Ludmiła, główna bohaterka, mierzy się z takimi właśnie dylematami. Gdy jej życie osiągnęło stan względnej, pełnej szczęścia równowagi, jak grom z jasnego nieba spada na nią wiadomość o tragicznej śmierci ukochanego męża. W jednej chwili znów zostaje sama, a w dodatku musi stawić czoła rzeczywistości. Popada w depresję, traci wszelkie siły i, jak sama twierdzi, jej jedynym marzeniem staje się pozostanie pod kołdrą do końca swoich dni. Na szczęście z pomocą przychodzą te osoby, na które zawsze może liczyć. Dzięki wsparciu otoczenia Ludmiła drobnymi krokami wychodzi z cienia, odnajduje w swoim życiu dawno zapomniane wartości i na nowo uczy się korzystać z darów, jakie są dookoła niej.

Siłą książki Katarzyny Enerlich jest autentyczność – to historia o codzienności, zwykłym życiu, trudnych doświadczeniach i sile przyjaźni. Choć bohaterka wiedzie życie obce dla wielu z nas, a na jej drodze stają nie całkiem zwykłe osoby, czytelnik nadal ma poczucie obcowania z kimś bliskim. Postacie są autentyczne, tym bardziej, że autorka garściami czerpie z zasłyszanych historii. Przeplatając fikcję z rzeczywistością tworzy wspaniałą całość. I nieważne, że opowieść nie jest szczególnie skomplikowana i brak chociażby dramatycznych zwrotów akcji. W niespiesznej narracji odnaleźć można spokój i prawdziwą przyjemność płynącą z lektury.

Warto jednak wskazać, że oprócz całego głównego wątku książka posiada jeszcze jeden ważny atut – klimat. Tekst przeplatają lokalne legendy, pół-prawdziwe opowieści, przepisy kulinarne oraz fragmenty autentycznych listów, jakie autorka otrzymuje od swoich czytelników. Wszystko to, do spółki z wątkami dotyczącymi działalności mazurskich szeptuch, składa się na atmosferę tajemniczości i niezwykłości. Autorka pokazuje nam świat z nieco innej strony – życia w zgodzie z naturą, poszanowania wiedzy, ale też radości codziennych, małych gestów, które tworzą rzeczywistość. Z książki płynie pozytywny przekaz i chce się ją czytać, łapać wiarę, że stawianie czoła przeciwnościom losu nie jest takie trudne.

Jedynym mankamentem, który nieco dawał mi się we znaki podczas lektury, są ogromnie długie opisy. Generalnie rozumiem, jak świetnie ukazują celebrację i dokładność poszczególnych czynności, jednak narracyjna opowieść np. o przyrządzaniu jakiejś potrawy była w stanie mnie znużyć. Na szczęście ani trochę nie odbiera to uroku książce w ostatecznym rozrachunku.

Muszę przyznać, że Prowincja trafiła do mnie w odpowiednim momencie i pozwoliła przypomnieć sobie pewne wartości, które kiedyś były w moim życiu ważne. Od pierwszej do ostatniej strony losy bohaterów były mi niezwykle bliskie i podoba mi się to, jak się potoczyły. Chętnie będę sięgała po prozę Katarzyny Enerlich jeszcze nie raz, choćby po to, by odpocząć od codziennego zabiegania i myślami przenieść się na mazurską wieś. Mam to szczęście, że swoją przygodę z autorką dopiero zaczynam – przede mną lektura poprzednich pięciu tomów cyklu. Nie wiem, jak ta część wypada w porównaniu z pozostałymi, ale mogę Wam powiedzieć, że Prowincję pełną szeptów można zdecydowanie czytać jak osobną historię.

Edit: Wciąż mam poczucie, że nie ujęłam w tej recenzji wszystkich swoich odczuć, a szkoda, bo książka ma w sobie naprawdę dużo magii. Wciąż uczę się wyrażać w słowach nie tylko techniczne aspekty, ale i własne emocjonalne odczucia. Ta książka dała mi ich całkiem sporo. Jest w niej tematyka duchowego wyciszenia, relacji międzyludzkich a także przyjęcia pewnych rzeczy za dane z góry i niezmienne, co chyba jest dla mnie najważniejsze. Czasem trzeba przystopować i przestać przejmować się wszystkim dookoła, zanim straci się z oczu to, co najważniejsze.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.

piątek, 18 lipca 2014

(Śród) wakacyjny konkurs /zakończony/

Aloha! Jako że wakacje w pełni, a pogoda absolutnie nie nastraja do wielogodzinnego czytania czy pisania długich tekstów (a także przez to, że znów czeka nas intensywny i bogaty we wrażenia weekend), postanowiliśmy ogłosić wreszcie zaplanowany już jakiś czas temu konkurs. Tym razem nagrodami będą dwie pozycje od Wydawnictwa Dobre Historie, które przywieźliśmy dla Was dawno, dawno temu z Pyrkonu.


Pierwszą rzeczą jest 9 numer czasopisma Coś na Progu czyli pierwszego w Polsce magazynu weird fiction, którego, nawiasem, jesteśmy wielkimi fanami. :) Tym razem tematem są czarne charaktery, a wewnątrz znajdziecie całą masę artykułów, komiks oraz opowiadania, m.in. Marka Hoddera. Druga nagroda to weirdowo-horrorowa opowieść Płoń wiedźmo, płoń, o której Sylwek pisał jakiś czas temu w swojej recenzji - klik.

Co zrobić, aby wziąć udział w konkursie? Wystarczy zgłosić się w komentarzu pod tym postem poprzez standardową chęć udziału, oraz podając swój nick/pseudonim w przypadku użytkowników anonimowych. Jeśli ktoś chciałby rozreklamować konkurs, poniżej zamieszczamy także baner.



Krótki regulamin:
1. Organizatorami nagród jesteśmy my, czyli Czworgiem Oczu.
2. Nagrodą w konkursie jest zestaw złożony z 9 numeru magazynu "Coś na progu" oraz książki Abrahama Merritta "Płoń wiedźmo, płoń".
3. Konkurs trwa od 18.07.2014 do 18.08.2014 do godziny 23.59.
4. Wyniki zostaną zamieszczone w ciągu 3 dni od daty zakończenia konkursu.
5. Zwycięzca zostanie wybrany w drodze losowania.
6. Uczestnikiem może być każdy, kto posiada adres korespondencyjny w Polsce, nie trzeba prowadzić bloga. Aby wziąć udział w losowaniu należy zamieścić pod postem konkursowym komentarz, wyrażający chęć udziału w konkursie.
7. W ciągu 5 dni od ogłoszenia wyników zwycięzca zobowiązany jest do wysłania danych adresowych na adres czworgiem@gmail.com.
8. W przypadku nie nadesłania danych w terminie wskazanym w pkt 7 nagroda przepada na rzecz osoby wyłonionej w dodatkowym losowaniu.
9. Wysyłka nagród nastąpi w ciągu 3 dni roboczych od otrzymania przez organizatorów danych adresowych zwycięzców.
10. Zgłoszenie do konkursu oznacza akceptację regulaminu.


Powodzenia!

środa, 16 lipca 2014

"Wszystko zależy od przyimka"

Lekcje języka polskiego uwielbiałam od zawsze. Chodziłam na nie z rzeczywistym zapałem, ale przyznam się, że choć nie stronię od książek, to zajęcia teoretyczne na zawsze pozostały moimi ulubionymi – jako jedna z niewielu naprawdę pokochałam gramatykę i godzinami mogłam chociażby rozrysowywać konstrukcje zdań złożonych. Choć moje drogi z tymi zainteresowaniami nieco rozeszły się wraz z rozpoczęciem studiów, to niebawem pasja wróci. Od przyszłego roku akademickiego – a teraz mogę to już powiedzieć na pewno – rozpoczynam dodatkowe studia na polonistyce. W ramach rozgrzewki postanowiłam więc sięgnąć po tekst czołowych polskich językoznawców.

Prawdę mówiąc nie umiem jednoznacznie określić, dlaczego zapragnęłam mieć tę książkę niemal od razu po tym, jak ją zobaczyłam. Prawdopodobnie skusił mnie opis, który podpowiada, że zawartość wyjaśnia wiele współczesnych językowych dylematów. Zdecydowanie jest to prawda - profesorowie Bralczyk, Markowski i Miodek pod wodzą Jerzego Sosnowskiego prowadzą dyskusję o języku nie osadzoną w teorii, a praktyczną, bliską każdemu z nas. Trzynaście tematycznych rozdziałów zabiera nas w podróż po przeróżnych zakamarkach polszczyzny – od slangu młodzieżowego, poprzez język polityki i reklamy, na naleciałościach z klasycznej literatury kończąc. Czytelnik dowiaduje się między innymi czy angielskie wyrazy są zagrożeniem dla naszej mowy, jak głęboką genezę mają popularne ostatnio formy żeńskie oraz czym różni się spontaniczna spontaniczność od tej zaplanowanej, wcale nie spontanicznej. A to wszystko w niezwykle przyjemnej otoczce.

Dużym atutem tekstu jest także jego autentyczność. Panowie dyskutują luźno, widać, że prywatnie się znają i dzięki temu chętniej wymieniają poglądy. Nie ma tu nadętej atmosfery dyskusji naukowej, wręcz przeciwnie – podejście jest całkowicie normalne, bliskie przeciętnemu czytelnikowi. Poza tym dzięki swobodzie w tekście pojawia się kilka skądinąd sympatycznych informacji. Człowiek od razu czuje się lepiej widząc, że nawet profesorowie językoznawcy muszą czasem walczyć z pewnymi słabościami, naleciałościami z języka rodziców, gwarą czy chociażby własnymi emocjami, które dużo łatwiej wyrazić przy użyciu wulgaryzmów niż poetyckich epitetów.

Mimo wszystko nie nazwałabym tego tekstu równym – są fragmenty łatwiejsze i trudniejsze w odbiorze, a całość nie jest raczej do przeczytania za jednym podejściem. Momentami, gdy w grę wchodzi etymologia lub naukowa analiza języka, trudno nadążyć za nomenklaturą i omawianymi konstrukcjami gramatycznymi. Na szczęście nie zdarza się to często; w większości przypadków dialog jest lekki i porusza tematy nam bliskie, a odbiór dodatkowo ułatwia wszechobecny humor i cała masa przykładów. Moim zdaniem wielu z nas powinno po tę książkę sięgnąć, choćby po to, by inaczej, z pewnym przymrużeniem oka, spojrzeć na własny język ojczysty.

poniedziałek, 14 lipca 2014

"Jest legendą. Antologia w hołdzie Richardowi Mathesonowi"

Powszechnie wiadomo, że gdy książka ma cokolwiek wspólnego z horrorem, chętnie przygarniam ją pod swoje skrzydła – tak było również w tym przypadku. W weekend przyszło mi zetknąć się z tekstami napisanymi dla Richarda Mathesona – pisarza, scenarzysty, autora choćby trzykrotnie ekranizowanej powieści Jestem legendą. Spis treści nie podpowiadał mi zbyt wielu znanych nazwisk, jednak zaryzykowałam. Czy w ostatecznym rozrachunku jestem zadowolona z lektury?

Po przeczytaniu blurba najbardziej zainteresowałam się tekstem Nancy A. Collins i to o nim chciałam wspomnieć na początku. Wydawca obiecuje pełną seksu i przemocy upiorną opowieść o nawiedzonym domu i rzeczywiście jest to trafne określenie. Powrót do piekielnego domu to najdłuższe z opowiadań w antologii i moim zdaniem jako jedyne spełnia wymogi naprawdę dobrze opowiedzianej historii. Jest to klasyczna opowieść o nawiedzonym domostwie, choć tym razem mowa o posiadłości prawdziwego potwora, ceniącego sobie wyuzdane orgie i przekraczanie granic brutalności. Jak nietrudno się domyślić, przebywanie w podobnych warunkach nie należy do najłatwiejszych, o czym będą mieli okazję się przekonać członkowie ekipy badawczej. Autorka wykorzystuje jedną z postaci i okoliczności z tekstu Mathesona do stworzenia  perfekcyjnego prequelu, którzy trzyma w napięciu i wywołuje właściwy grozie dreszczyk.

Niesamowicie podobał mi się również tekst Dwa strzały z fotogalerii Fly’a. John Shirley wykorzystał tu jedynie motyw znany z tekstów Mathesona, mianowicie podróże w czasie, efekt jest jednak wspaniały. Jest to historia antropologa, który wyprawia się w przeszłość, by zapobiec samobójstwu ukochanej kobiety, a narracja i pomysł sprawiają, że lektura jest czystą przyjemnością. Czytelnik wciąga się w opowieść, strony przewracają się same, a w dodatku tekst jest okraszony ciekawym morałem o tym, iż zawsze może być gorzej, a to, co na początku oceniamy jako złe, może okazać się najlepszym z możliwych wyjść.

Na wysokim poziomie utrzymane są również dwa inne opowiadania – Piękno odebrane ci w tym życiu istnieje wiecznie Gary’ego Braunbecka, w którym poruszony zostaje klasyczny dylemat moralny, a także Zdobycz Joego Lansdale’a, gdzie wykorzystany zostaje motyw przeklętej laleczki przynoszącej śmierć. Choć teksty różnią się znacząco pod względem dynamiki, akcji, narracji i samej konstrukcji, oba są naprawdę godne uwagi. Pierwszy urzeka wnikliwością i ciekawym ujęciem, zaś drugi narzuca niesamowite tempo i napięcie. Oba polecam z całego serca, a sama odnotowuję nazwiska autorów, by dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Uwadze czytelników wskazuję również Powrót do Zachry, czyli sequel autorstwa Williama Nolana – nie jest to może tekst niezwykle wysokich lotów, ale daje zabawne poczucie prztyczka w nos i przypomnienia o pewnych lękach, które siedzą gdzieś głęboko wewnątrz nas.

Niestety, jak to w antologiach bywa, nie wszystkie teksty wywołują w czytelniku zachwyt lub chociażby inne silne emocje. Większość opowiadań była po prostu przeciętna – zawiódł chociażby Stephen King, który wraz z synem stworzył opowiadanie o pojedynku na szosie. Zdecydowanie lepiej prezentowały się opowieści oparte na konkretnym motywie niż wszelkiego typu prequele, sequele, nakładki fabularne czy dopowiedzenia. W moim mniemaniu historia raz stworzona może zostać zmieniona jedynie przez samego autora, a poziom większości tekstów tylko tę tezę potwierdza. Postacie zdawały się być wykorzystane na siłę, jakby z ich losów chciano wyciągnąć co się tylko da. W większości przypadków nie miało to większego sensu.

Choć odbiór pewnych formuł grozy jest rzeczą stałą i raczej niezależną od kontekstu, wiem, że inaczej patrzyłabym na opowiadania z Jest legendą, gdybym znała większą ilość tekstów Mathesona. Pisarze składający mu hołd garściami czerpią z twórczości mistrza i z pewnością umknęło mi kilka ciekawych nawiązań. Tym niemniej treść książki, a głównie wstęp Ramseya Campbella, zachęcają mnie do stałego poszerzania wiedzy – wychwyciłam kilka ciekawych wątków i wynotowałam tytuły tekstów, które muszę poznać w pierwszej kolejności. Nawet gdy dane opowiadanie nie zachwycało, wstęp do niego pozwalał mi lepiej zrozumieć motyw i podpowiadał, że oryginalna wersja powinna mnie zainteresować. Myślę, że mógł to być jeden z zamysłów autorów – nie tylko upamiętnienie Mathesona, ale też przekonanie do jego prozy kolejnego pokolenia czytelników.

Na zakończenie powiem, że lektura książki Jest legendą generalnie była przyjemna. Mimo że rzadko sięgam po antologie, znów miałam okazję poznać kilku nowych autorów i zobaczyć próbki ich twórczości. Teksty pokazały mi, że nawet oklepane formuły grozy można wykorzystać na nowo i w sposób ciekawy. Poza tym spadło na mnie trochę motywacji, by sięgnąć po teksty Richarda Mathesona – jestem niemal pewna, że przypadnie mi do gustu prezentowany przez niego typ horroru.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

piątek, 11 lipca 2014

Rafael Estrada - "Co mówią umarli"

Na rynku kryminałów od wielu lat królują powieści wychodzące spod piór skandynawskich autorów. Równie wiele dzieł z tego gatunku tworzą pisarze brytyjscy bądź amerykańscy, sporo też mamy naszych rodzimych literatów specjalizujących się w powieściach kryminalnych. Próżno jednak szukać na polskim rynku książkowym oszałamiającej liczby kryminałów pochodzących z Półwyspu Iberyjskiego. Dlatego gdy w moim zasięgu pojawiła się powieść Rafaela Estrady, nie zwlekałem długo z sięgnięciem po nią.

Juan Proaza to najmłodszy nabytek Kartageńskiej policji pracujący w wydziale zabójstw. Wciąż jeszcze stawiający swoje pierwsze kroki w zawodzie młody oficer zostaje przydzielony do prowadzenia swojej pierwszej, z pozoru prostej sprawy. Na plaży znaleziono zwłoki młodej dziewczyny, zaś potencjalny zabójca zostaje odnaleziony w pobliżu miejsca zbrodni cały we krwi ofiary. Śledztwo wydaje się być jedynie formalnością, jednak Juan odkrywa nowe tropy, które prowadzą go do tajemniczego "Klubu Lolity", zrzeszającego miłośników twórczości Vladimira Nabokova, zaś sama natura zbrodni okazuje się być zupełnie inna niż mogłoby się wydawać...

Muszę przyznać, że debiut Rafaela Estrady był bardzo przyjemną lekturą. Zdecydowanie jest to zasługą dość swobodnego narratora, który niejednokrotnie opisuje pewne rzeczy w wyjątkowo subiektywny sposób. Niestety, sama narracja poprowadzona jest już nieco gorzej - nieraz zdarzają się fragmenty ciężkie w czytaniu, bowiem często podczas dłuższych dialogów nie ma nawet najmniejszych wtrąceń narratora, przez co można pogubić się co do osoby, która wypowiada daną kwestię. Zdarzają się też przegięcia w drugą stronę, kiedy to przez kilkadziesiąt linijek tekstu są tylko suche opisy, zdecydowanie zbyt długie jak na poprzedzającą je dynamikę akcji.

Pod względem fabuły książka jest niestety przeciętna. Chociaż autor podjął tematy trudne i wydawałoby się ciekawe, sama akcja okazuję się być nudna. To tak naprawdę obserwacja kilkudniowego śledztwa, podczas którego poznajemy coraz to nowe fakty, prowadzące nas koniec końców do rozwikłania zagadki. Autor popełnił jednak niewybaczalny błąd. Chociaż przez większość czasu czytelnik przygląda się poczynaniom Proazy, to jednak w pewnym momencie ni stąd, ni zowąd pokazana mu jest pewna scena, która zdradza zbyt wiele i zbyt szybko, przez co dalsza lektura to nieemocjonujące oczekiwanie aż oficer policji dowie się tego samego, co my.

Równie nieciekawie książka wypada pod względem postaci. Większość z nich jest blada, zarysowana jedynie pobieżnie, a pewne relacje wydają się być wprowadzone na siłę. Dla mnie wyglądało to nieco tak, jakby autor chciał na razie wprowadzić odbiorcę w świat swoich bohaterów, którzy dopiero w kolejnych tomach będą odgrywać większą rolę. Nawet postać Juana Proazy jest przedstawiona po łebkach, niejednokrotnie zamiast dopingować mu wprowadzonym śledztwie z obojętnością obserwowałem jego poczynania. Najdokładniej scharakteryzowana osoba w książce to patolog sądowy, który jednak wydaje mi się kalką z innych postaci pracujących w kostnicy, które znam z popkultury. Chociaż może ta grupa zawodowa po prostu jest taka specyficzna...

Na koniec jeszcze jedna wada i zaleta. Plusem jest specyficzna konstrukcja książki oparta na powieści Nabokova. Autor wplótł w fabułę sporo nawiązań i cytatów, a wprowadzony motyw Lolity został użyty z pełnym potencjałem. Nieco gorzej niestety wypadła tzw. "ścieżka dźwiękowa powieści". Gdy ujrzałem ją jeszcze przed lekturą pomyślałem sobie, że to zapewne sugestie autora co do muzyki, którą można słuchać podczas czytania książki. Okazało się jednak, że to spis utworów, które pojawiają się w powieści i są w niej z reguły wprost podane. Niestety, niejednokrotnie miałem wrażenie, że motyw piosenki pojawiał się sztucznie i na siłę, a chociaż znałem wiele spośród pojawiających się utworów to nie byłem w stanie ich "usłyszeć".

"Co mówią umarli" nie jest złą książką. Pomimo wydawałoby się poważnych wad czyta się ją lekko i z przyjemnością, nie mając poczucia straconego czasu. Po prostu widać po niej, że została napisana przez debiutanta, który jeszcze nie wszystkie rzeczy potrafi perfekcyjnie skonstruować, ale który ma szanse rozwinąć skrzydła i pisać naprawdę dobre książki. Ja sam z pewnością sięgnę po kontynuację przygód Juana Proazy - ot choćby po to, żeby zobaczyć jak autor rozwinie swój warsztat artystyczny.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz Wydawnictwu Muza SA.

czwartek, 10 lipca 2014

Stosik wakacyjny (8/2014)

Z reguły planujemy posty na kilka dni przed, ale letni marazm do tego stopnia zabił w nas wszelką wolę walki, że zatrzymaliśmy się w miejscu. Przy trzydziestostopniowych upałach książki czyta się opornie, a jeszcze trudniej przychodzi pisanie recenzji, padło zatem na zorganizowanie posta stosikowego. Od ostatniego wpisu tego typu minęło już wszak trochę czasu, a i nasze półki zdążyły wzbogacić się o kolejne nabytki. Zapraszamy zatem do oglądania!

Stosik Kaś:


Katarzyna Enerlich - Prowincja pełna szeptów (od wydawnictwa MG)
Cecelia Ahern - Zakochać się (od wydawnictwa Akurat)
Pierre Lemaitre - Ofiara (od wydawnictwa MUZA SA)
Monika Gajdzińska - Jestem Kobietą (od wydawnictwa Dobra Literatura)
Wm. Paul Young - Rozdroża
Iwona Kienzler - Romanse żon polskich królów elekcyjnych oraz Wierny mąż niewiernych żon. Władysław Jagiełło (kolejne dwa tomy cyklu Historie z Alkowy)
Jonas Johansson - Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Javier González - Wyspa na krańcu czasu
Marcin Wolski - Prezydent von Dyzma (kolejny nabytek z Pani Domu)
Grażyna Jagielska - Miłość z kamienia
Jürgen Thorwald - Krew królów
Jerzy Bralczyk, Andrzej Markowski, Jan Miodek, Jerzy Sosnowski - Wszystko zależy od przyimka


Stosik Sylwka:


Bartłomiej Grzegorz Sala - Księga smoków polskich
Neil Gaiman - Księga cmentarna
Jeff VanderMeer - Finch
P.D. Baccalario - Historia prawdziwa Kapitana Haka
Paweł Siedlar - X3
Maja Lidia Kossakowska - Takeshi. Cień śmierci
Dmitry Glukhovsky - Witajcie w Rosji
Scott Westerfeld - Behemot oraz Goliat
Sarah J. Maas - Zabójczyni i podziemny świat
Agnieszka Kawula-Kubiak - Lubię być fantastą
Marcin Hybel - Na zdrowie
Rafael Estrada - Co mówią umarli (od wydawnictwa MUZA SA; recenzja pojawi się w najbliższych dniach)
N.K. Jemisin - Mroczne Słońce oraz Zabójczy Księżyc (od wydawnictwa Akurat)


Jak Wam się podoba? Czytaliście coś z naszych nowych nabytków? Co polecacie, co odradzacie?

wtorek, 8 lipca 2014

Jakub Ćwiek - "Dreszcz"

Na samym wstępie przyznam się bez bicia – nie miałam zamiaru w ogóle sięgać po tę książkę. O ile kilka lat temu fascynowałam się tekstami Kuby Ćwieka, o tyle po lekturze Chłopców całe zainteresowanie minęło mi jak ręką odjął – to zdecydowanie nie było to, czego szukam w literaturze. Zamaszystym ruchem postawiłam więc kreskę na autorze, którego teksty chciałam poznać lepiej i nie podejmowałam kolejnych prób. Ostatnio jednak, szukając czegoś szybkiego i lekkiego na upalne dni, sięgnęłam po szeroko zachwalanego Dreszcza.

Podstarzały rockman superbohaterem? Takie pomysły tylko u Ćwieka. Sam główny bohater, Rysiek Zwierzchowski, wyśmiałby zapewne ów dziwaczny pomysł. Świat się jednak zmienia, a główny bohater musi zweryfikować poglądy na pewne sprawy po tym jak rażony piorunem nie umiera, a zyskuje dodatkowe supermoce. Jak się okazuje – nie tylko on. Jedni umieją znikać, inni zmieniać wizerunek, a jeszcze inni z zaskakującą łatwością asymilują części ciała… Całości dziwacznego obrazu dopełnia syn lokaja-milionera i emerytowany górnik. A to wszystko we współczesnej Polsce!

Tekst w pierwszej kolejności zachwyca wartką i wciągającą akcją. Konstrukcja jest naprawdę dobra, a poziom wyrównany – zarówno dialogi jak i monologi poprowadzone są po prostu dobrze. Wspaniale skonstruowany jest świat – z jednej strony fantastyczny, z drugiej niesamowicie wręcz zwyczajny. Niezwykłości przeplatają się tu z szarą rzeczywistością i bezpośredniością współczesnego Śląska. Co do języka – po lekturze Chłopców, a także wstępu do Dreszcza miałam pewne obawy, ale tutaj jest on zaskakująco wręcz dopasowany. Wulgaryzmy pojawiają się, ale nie rażą – prawdę mówiąc brzmią niezwykle autentycznie, a to rzadko udaje się pisarzom. Jedyny problem mogą stanowić wypowiedzi Alojza, emerytowanego górnika, który posługuje się śląską gwarą. Dla mnie osobiście nie był to problem, bo wręcz słyszałam w głowie jak akcentuje dane słowa, wiem jednak, że niektórym osobom mogłoby to utrudniać odbiór tekstu.

Klimaty komiksowych superbohaterów, rock’n’roll i diss na współczesne społeczeństwo – Ćwiek z właściwą sobie swobodą i bynajmniej nie bez gracji łączy różnorakie elementy i tworzy przerysowane, ale przy tym niezwykle prawdziwe obrazy z pogranicza naszej codzienności. To nie tylko tekst z dziwaczną tematyką. Dreszcz to również – a może przede wszystkim – dobrze przemyślana satyra, która bawi dzięki świetnie wyłuskanym elementom rzeczywistym. Obrywa się katolikom, subkulturom, a nawet kontrolerom biletów PKP – Ćwiek krytykuje wszystko i wszystkich i ani myśli się za to kajać. I dobrze, bo mieści się to w granicach dobrego smaku (przynajmniej moich). Naprawdę bawiłam się świetnie, od pierwszej do ostatniej strony.

Choć siadałam do lektury obrażona na Kubę Ćwieka, z ustami ściągniętymi w ciup, już od pierwszej strony ciężko było mi utrzymać powagę. Polubiłam Ryśka od początku, choć nie jestem pewna, czy jest to klasyczny bohater „do lubienia”. W każdym razie Dreszcz dał mi dokładnie to, czego szukałam – doskonałą rozrywkę na wysokim poziomie. Już teraz obiecuję sobie, że kolejne czytanie (a z pewnością takowe nastąpi) wzbogacę o odpowiedni soundtrack – chętnie przypomnę sobie czasy, kiedy sama słuchałam ciężkiej muzyki, a z pewnością klimat tekstu nabierze na wyrazistości.


A, i jeszcze jedno: Iwo, świetna robota z grafikami! Scena pojedynku Ekumena z Panią Różą sprawiła, że dobrych kilka minut gapiłam się na szczegóły rysunku. ;)

piątek, 4 lipca 2014

Anne Moir, David Jessel - "Płeć mózgu"

Psychologia była moim konikiem od wielu lat – właściwie już w gimnazjum sięgałam po książki, które podkręcały owo zainteresowanie. Z czasem lektury były coraz bardziej ambitne, historie fabularyzowane przeszły w zarysy badań, a ja stopniowo rozwijałam własne aspiracje. W liceum przeczytałam Płeć mózgu i pamiętam, że byłam pod dużym wrażeniem zawartych tam treści. Przy okazji nowego wydania, już po kilku latach studiów, postanowiłam zweryfikować swoje ówczesne poglądy.

Treść oczywiście się nie zmieniła – w dużym skrócie: pani genetyk i dziennikarz z BBC spotkali się i postanowili opisać, jak pod względem naukowym kobiety i mężczyźni różnią się między sobą. Teza owego duetu jest taka, że już od rozwoju prenatalnego nasze mózgi poddawane są działaniom odmiennych hormonów i wszelkie różnice wynikają właśnie z tego, a odstępstwa od reguły wiążą się z zaburzeniami w wydzielaniu owych substancji. Oprócz żelaznych podstaw teoretycznych, danych biologicznych, mamy w książce całą masę przykładów obrazujących przekonania autorów. Patrząc wyłącznie na tę stronę medalu, powinniśmy czuć się przekonani.

Książkę czyta się szybko, a język jest niezwykle wyważony – z jednej strony na tyle prosty, by każdy bez problemu zrozumiał, o co chodzi, z drugiej jednak – na tyle ambitny i naukowy, by mieć wrażenie obcowania z zaawansowaną wiedzą. Dzięki zgrabnie wplecionym przypadkom z życia cała teoria jest jasna i klarowna, a lektura się nie dłuży. Z pewnością znajdziemy tu też sporo ciekawostek, a być może pewne rzeczy spośród relacji damsko-męskich staną się dla nas jaśniejsze – niewątpliwie cenna jest świadomość pewnych uniwersalnych różnic.

Nie będę jednak ukrywała, że w moim odczuciu mankamentów książki jest bardzo dużo. Nie bez powodu autorzy nie figurują na listach czołowych znawców tematu – Płeć mózgu to tekst z pogranicza literatury popularnej. Oczywiście bibliografia jest naprawdę szeroka, twórcy zestawili ze sobą wyniki wielu badań, jednak czytelnik nie ma żadnej gwarancji, że prezentowane dane mają ze sobą jakikolwiek związek. Kolejnym problemem są studia przypadków – mimo że ubarwiają tekst, zdają się być dobierane pod teorię, tak wiele jest w nich skrajności. Trudno uwierzyć, że opisywane zachowania stanowią normę, a każdy człowiek odbiegający od płciowego schematu cierpi na zaburzenia hormonalne.

Płeć mózgu to książka trochę w stylu kultowego cyklu Johna Graya o Marsjanach i Wenusjankach – jedyne co łączy obie opowieści z psychologią to naukowa otoczka terminologiczna. Mimo to pewne księgarnie uparcie układają obie pozycje obok akademickich podręczników… Generalnie nie ma nic złego w podobnych tekstach, dopóki nie przyjmujemy zawartej w nich wiedzy za pewnik, a jedynie z przymrużeniem oka odnosimy do własnego życia. Prezentowane tezy nie powinny być jednak pod żadnym pozorem uogólniane na całą populację.

Mimo kilku słabszych stron absolutnie nie neguję tej książki. Sama zachwycam się serią Johna Graya –podobnie ten tekst pokazuje pewne uniwersalne i całkiem zabawne zależności. Jest świetnym źródłem hipotez i podłożem do dyskusji, jednak absolutnie nie należy bezkrytycznie przyjmować wiedzy w nim zawartej. Tak czy inaczej lektura jest przyjemna i przemyca wiele cennych informacji.


Za możliwość ponownego zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu MUZA.

środa, 2 lipca 2014

Katarzyna Michalik-Jaworska - "Pomyślę o tym jutro"


Jesteś Scarlett O’Hara. Pomyślisz o tym jutro (…).[s.9]

Takim mottem kieruje się główna bohaterka książki, Marta. Kobieta pracuje jako pielęgniarka na oddziale kardiologicznym i na co dzień zajmuje się opieką nad śmiertelnie chorymi dziećmi. Obciążający zawód nauczył ją dystansowania się do świata i oddzielania emocji od sytuacji, co przenosi również na życie prywatne. Marta funkcjonuje pod ciągłą presją nie tylko w pracy, ale też w domu – od wielu lat wraz z mężem stara się o dziecko, jednak bezskutecznie. Gdy partner decyduje się na rozwód, jako najwyższą wartość stawiając posiadanie potomstwa, życie kobiety zmienia się diametralnie. Na szczęście otoczenie, pełne różnorodnych osób i problemów sprawia, że będzie miała okazję spojrzeć inaczej na wiele spraw.

Głównymi wątkami poruszanymi w książce są te związane z macierzyństwem i tworzeniem rodziny. Autorka wybrała różne przykłady z życia i konfrontuje je ze sobą, tworząc pełny, różnorodny obraz. Mamy tutaj główną bohaterkę, która czuje że wciąż nie spełnia oczekiwań męża. Jest także jej siostra, pozornie żyjąca w dobrym związku, który jednak okazuje się nie do końca dającym szczęście. Stabilizacja i pewność nie koniecznie jawią się jako najwyższe wartości. Pojawia się również ojciec jednej z pacjentek Marty, mężczyzna przez kilka lat zmagający się z wegetacją córki, pozornie niezaangażowany, jednak w rzeczywistości niezwykle przejęty. Dużo życiowej mądrości wnoszą do tematu dwie starsze panie o zupełnie odmiennych życiorysach. Różnorodność postaci, zarówno męskich jak i kobiecych, pozwala na naprawdę dobre zrozumienie trudnych tematów, tak bliskich wielu z nas.

Autorka jest dziennikarką i krytykiem teatralnym, a jej pisarskie doświadczenie ma swoje odzwierciedlenie w tekście. Z przyjemnością czyta się stworzoną przez nią opowieść, nawet jeśli momentami dialogi odbiegają nieco od wspaniałych fragmentów narracyjnych. Ponadto podobała mi się wrażliwość, z jaką Katarzyna Michalik traktuje swoich bohaterów – wszystkim poświęca jednakowo dużo czasu i nikogo w tej historii nie pomija. To opowieść złożona z różnych, niejednolitych osób, które mają swoje wzloty i upadki, a dzięki temu są niesamowicie autentyczne.

W moim odczuciu książce bliżej do powieści obyczajowej niż psychologicznej, mamy tu wiele dobrze dopasowanych elementów, jednak największy nacisk położony jest na Martę i zmiany w jej prywatnym życiu. Mimo wszystko zbyt mało było tu dla mnie wnikliwości, świat jednak wciąga i jest zdecydowanie dobrze skonstruowany. Prawdę mówiąc żałuję, że książka ma jedynie nieco ponad 200 stron. Historię Marty można by opisać głębiej, zanalizować, a na pewno – dokończyć. Chociaż może w tym przypadku otwarte zakończenie nie jest rozwiązaniem złym, bo doskonale mieści się gdzieś pomiędzy porażką a cukierkowym happy endem – jest wyważone.

Kończąc powiem, że spodziewałam się czegoś dużo cięższego (już sama tematyka ciężko chorych dzieci na to wskazywała), nie narzekam jednak, że otrzymałam przyjemny i wnikliwy tekst obyczajowy. Podoba mi się takie łatwiejsze podejście do trudnej tematyki.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Dobra Literatura.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (lipcowy motyw - budynek).